Temat: Kanciapa Splintera Nie Lut 22, 2015 9:30 pm
Skończył na dziś robotę w knajpie. Od paru dni było tłoczniej niż zazwyczaj, stąd z jednej strony się cieszył, a z drugiej - cóż. Uwijał się jak w ukropie, zastanawiając się dlaczego jego speluna przeżywa ostatnimi czasy taki nalot. Czyżby ktoś zrobił mu dobrą reklamę? Był jakiś skok cen, pozamykali kluby? Nurtowało go to całe wolne popołudnie, wieczorem wymiótł tę niespokojną myśl chłodnym piwem, kebsem i powtórką meczu w telewizji. Było błogo i na moment stał się wyłącznie bardzo zmęczonym, zwyczajnym facetem grzejącym kanapę pod koniec ciężkiego dnia. Do momentu, w którym nie zadzwonił telefon.
Rozmowy z eks żoną nie należały do tych, które ma się ochotę prowadzić w tym stanie. Pardon, w jakimkolwiek, kurwa, stanie. Jak zwykle straciła robotę, potrzebowała kasy, znajomości byłego męża i pełnoetatowej opiekunki dla ich dzieciaka. Morgan nie mógł jej odmówić - zwłaszcza ostatniego - aczkolwiek przez moment jeździł po jej kruchej jak marcowa kra cierpliwości. Temperament niezmienny, nadal ten sam niszczycielski tajfun co dwa lata temu, gdy w przypływie bliżej niewytłumaczonej furii wypieprzyła mu wszystkie rzeczy przez balkon. Wiele długich rozmów później nadal nie doszli do consensusu w tej sprawie, aczkolwiek przynajmniej nauczyli się ze sobą dialogować (jakkolwiek z niektórymi czasami najlepiej jest dialogować za pomocą naładowanego rewolweru). Dla dobra syna i majątku, który przyszło im podzielić własnoręcznie. Morał z tej bajki był taki, że kobita wzięła dziecko, poprzednie mieszkanie i hajs, a Charles zachował godność, skarpetki i knajpę. Nie wyszedł na tym najgorzej, wszakże to niezbyt wygórowana cena za święty spokój od tej piekielnej kobiety. Z synem widywał się regularnie co wtorek, i tego jednego nie była w stanie mu zabronić, bez względu na to jak bardzo ich relacje nie byłyby napięte. Za bardzo kochał szczeniaka. Jego geny, krew z krwi, and yeah, stuff.
Warczeli na siebie godzinę, aż w końcu oboje uznali, że interesy obu stron zostały zaspokojone, a każde myślało, że wyszło lepiej od drugiego. Sztuka kompromisów. Sflaczał przed telewizorem, próbując wkręcić się w podsumowanie meczu w studiu telewizyjnym - chuj. Ktoś zaczął dobijać mu się do drzwi. Kogo to piekło niosło, i czy nie mogło to zaczekać do jutra? — Bez jaj, co... cześć, Mads. — wpuścił go do środka i mruknął coś o zamknięciu drzwi. Nie spodziewał się go dzisiaj, ale w sumie... czy on kiedykolwiek przychodził zapowiedziany?
Mads Tańczący z wiatrem
Liczba postów : 41 Data dołączenia : 31/01/2015
Temat: Re: Kanciapa Splintera Nie Lut 22, 2015 10:07 pm
Mads sam miał fatalny nastrój. Nie chciał siedzieć sam w domu, jednak z drugiej strony nie uważał, aby dobrym pomysłem było wbić do domu Charliego – zwłaszcza w obecnym stanie. Ten sam miał mnóstwo swoich problemów, zwłaszcza teraz, kiedy knajpa przeżywała najlepszy okres. Dobrze prosperowała, a ludzie niczym wyposzczeni alkoholicy wbijali do niego drzwiami i oknami. Ale co zrobić, nie wytrzymał. Dlatego też stał pod drzwiami mężczyzny, uderzając w drzwi. Najpierw trochę niepewnie, a dopiero po chwili głośniej, odważniej. Wiedział, że ten zmęczony po pracy nie będzie zadowolony z przyjmowania gości. Kiedy tylko otwarł wrota, chłopak podniósł na niego spojrzenie. - Tak, jak ci obiecałem, skończyłem z nim – powiedział, jednak jego mina wyrażała zbyt wiele emocji, aby ująć całą tę sytuację w jednym zdaniu. Wszedł do środka, starając się ukryć rozdygotane dłonie, które trzęsły mu się niczym u paralityka. Siadł na sofie, tak, jakby nic się nie stało, lecz nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo jego oczy są zdradzieckie. Był wystraszony, jednak im dłużej siedział w mieszkaniu barmana, tym bardziej się uspokajał. Sama świadomość tego, że jest gdzieś w pobliżu pomagała mu ogarnąć rozhulane myśli, które z głośny impetem rozbijały się na wszystkie możliwe strony nie dając się choćby na chwilę złapać. Lekki czerwony ślad na policzku był jedynym dowodem na to, że coś poszło nie po jego myśli. Splin miał od początku rację względem tego faceta. Miał go za zwykłego dupka, który lubi się wyżywać, a on jak kretyn go bronił. Za jaką cenę? Za obsesyjną zazdrość, która nie miała prawa powstać. Nigdy nie byli razem, a Mads nigdy nie ukrywał, że spotyka się innymi ludźmi. Grali w otwarte karty, tylko w pewnym momencie jednemu z nich zachciało się bawić w Boga. Złapał za stojącą na stoliku butelkę z piwem i wypił ją duszkiem. Nie był alkoholikiem, no cholera, on praktycznie nic nie pił – miał tak słaby łeb, że wypijając jeszcze dwie takie, dawno leżałby pod stołem śpiewając szanty. Tak, był beznadziejnym alkoholikiem.
Splinter Daddy Bone
Liczba postów : 24 Data dołączenia : 15/02/2015
Temat: Re: Kanciapa Splintera Nie Lut 22, 2015 10:51 pm
Krótki zwrot momentalnie postawił go do pionu. Jednak...? Nie spodziewał się, że to zrobi. Nie od razu, choć z drugiej strony jak już Mads się na coś uprze, albo zechce coś komuś udowodnić, nie ma mocnych. Zrobi to, choćby miał kopać się w tyłek przez resztę życia. Taki upór. Splin miał jednak nadzieję, że dzieciak rozumie słuszność tej decyzji i intencję jego własnych sugestii w tym kierunku. Męska duma ostatecznie przeboleje, przemilczy, cholera, trudno - ale przecież nie będzie patrzył, jak młody daje sobą pomiatać jak ostatnia szmata. Był więcej wart i stać go było na lepsze. Ulżyło mu. Teraz sobie przypomniał, że Mads faktycznie się zapowiadał - wyleciało mu z głowy przez natłok zajęć i kłótnię z byłą żoną. W ramach rekompensaty nie boczył się za osuszone do dna piwo, wyjął dwa ostatnie. Za mało by się upić, wystarczająco, by Vourela ochłonął — Najwyższy czas — skwitował krótko, siadając obok i zapadając się w skórzaną, miękką kanapę. Dopiero teraz, z tej perspektywy zauważył siniejący lekko ślad. Zmełł pierwsze przekleństwo w ustach, drugie utonęło gdzieś w syczeniu otwieranej puszki z piwem. — Jak ci kurwa mówiłem, że przejdę się połamać mu nogi, to go broniłeś. I nawet nie opowiadaj mi bajek. Przyłożył ci, widzę — wskazał palcem na jego kościsty, zazwyczaj blady policzek i upił pianę. Nie wiedział jeszcze co ma mu tak naprawdę do powiedzenia. Od paru miesięcy Splin wisiał Madsowi za uchem, przerabiając temat po setki razy. Na jakiś czas odpuszczał, by lokalizując na jego ciele kolejne, nowe otarcia, sińce czy wyraźne ślady po pasku czy innym gównie - zaczynać temat od nowa. czuł się tak, jakby tłumaczył coś pięcioletniemu dziecku. A on wciąż przy swoim, wciąż zapatrzony w tego gnoja, który jutro świeży jak wiosenny poranek popierdoli do garażu i zastanie jedynie felgi. Już on o to zadba, skoro nie można zadziałać mu bardziej bezpośrednio. — Pięścią? — zapytał już tylko, przełykając gotową tyradę. Odpuści mu dzisiaj. Rzucił to, więc znaczy, że w końcu do niego dotarło. Charles podniósł ciężkie dupsko i przemarudził do kuchni, szukając czegoś najpierw w szufladzie, a potem mocując się z zamrażalnikiem. Wrócił z lodem owiniętym w kuchenną szmatę i wcisnął mu w ręce. Zeszło z niego ciśnienie, dopiero wtedy zauważył, że dzieciak jest w sumie cały w strachu. I że siedzi mu na skraju kanapy jak spłoszona sarenka, ciekając spojrzeniem i zaciskając usta. Pieprzony fajans musiał załatwić mu niezłą odprawę na odchodnym, skoro zwykle butny i pyskaty Mads wygląda... no, jak wygląda. W rozsypce. Zagarnął go ramieniem, najpierw tylko oparł dłoń, komunikując jasno o co mu biega, po czym pozwolił młodemu samemu przysunąć się wygodnie i oprzeć tak, jak mu się podoba. Nie ściskał za mocno - w końcu nie sprawdził jeszcze w jakim stanie są jego żebra. Diabli wiedzą, czy oberwała tylko jego ładna buźka. — Zostajesz u mnie, nie puszczę cię w takim stanie.
Mads Tańczący z wiatrem
Liczba postów : 41 Data dołączenia : 31/01/2015
Temat: Re: Kanciapa Splintera Nie Lut 22, 2015 11:22 pm
Mads miał na te sytuację trochę inne spojrzenie niż sam Charlie. Nie widział sprawy tak drastycznie jak mężczyzna, gdyż tkwił w tym bagnie po uszy. Dla niego od samego początku aż do końca był to otwarty związek, który nie miał ograniczać żadnego z nich. Wszelkie pragnienia i zapewnienia szlak trafił, a on skończył z posiniaczoną twarzą i kilkoma nowymi wyzwiskami na swój temat. Nic szczególnego. Matthew po raz kolejny okazał się tylko ładnym, eleganckim opakowaniem, które skrywało w sobie wiele zepsutych produktów. A jego zachowanie pogorszyło się, kiedy tylko dowiedział się o Morganie, o którego stał się chorobliwie zazdrosny. W końcu Allan – jego najlepszy przyjaciel nie bez przyczyny zapuszczał się do knajpy Charliego i widział młodego Szweda w objęciach właściciela baru. Zwłaszcza, że żaden z nich nie ukrywał głębokiej zażyłości, nawet przy tłumie ciekawskich oczu. Dopiero teraz chłopak uświadomił sobie, jak igrał z ogniem i jak sam na własne życzenie spuszczał sobie lanie łapami Matta. Nigdy nie rozumiał, kiedy ten w akcie złości mamrotał, że ma wybić sobie z głowy wszystkie durne mrzonki i zauroczenia. A on i tak szedł w zaparte, butnie wystawiając swoje karty. Fakt faktem, odkąd spotykał się z Mattem nie spotykał się z innymi. Jednak później pojawił się Charlie, a los sam pobiegł całkiem innym torem. - Pięścią – potaknął mechanicznie, będąc trochę zawieszonym. Patrzał się tępo w ścianę, tak jakby analizował całe zdarzenie. Jakby nadal tkwił w środku tego tajfunu, jednak stojąc gdzieś całkiem z boku, przyglądając się własnej bezsilności i próbie ratowania godności. Czując dłoń na ramieniu, ocknął się szybko i zerknął na mężczyznę obok, który nawet nie miał zielonego pojęcia, jakim jest dla niego wsparciem. Nie odważyłby mu się o tym powiedzieć na głos, Mads nie był z tych wylewnych osób, które chętnie rozdawały własne emocje na tacy. Był oszczędny w wyrażaniu uczuć. Zaraz zbliżył się do niego i przywarł szczelnie. Położył głowę na jego obojczyku i przymknął zmęczone powieki. Wdychał męski zapach Charliego, który w dziwny sposób go uspokajał. - Miałem nadzieję, że to powiesz – mruknął cicho, obejmując go ręką w pasie. Było mu tak dobrze, że w pewnym momencie nawet siniaki przestawały go boleć. Wcześniejszy niepokój powoli znikał, a zastąpiło go ogromne zmęczenie. Przysnął. Może nawet to lepiej, gdyż dźwięk wiadomości Morgana wytrąciłby go z równowagi. Nie wiadomo skąd, nie wiadomo jak Matt zdobył numer barmana, wypisując mu krótki, ale dosadny sms. Ma wracać do domu.
Czuł jak wiotczeje mu pod ramieniem stopniowo. Od momentu w którym oparł się o niego ufnie, aż do chwili w której połączył się z matrixem nie minęło więcej jak parę minut. Jeszcze chwilę trzymał go przy sobie, jedynie zabrał mu już lód. I tak było za późno, siniec zdążył wykwitnąć i będzie z nim chodził najbliższy tydzień lub dwa. Wyłączył telewizor, przez moment przyglądał się śpiącemu blondynowi; cholera jasna, miękka dupa się zrobiłeś na starość, Morgan. Wziął go na ręce, większym problemem ani wyzwaniem to faktycznie nie było, bo młody za dużo nie ważył. Wiedział, że zdecydowanie bezpieczniej będzie mu obudzić się na górze, w łóżku (które swoją drogą znał całkiem dobrze), niż choćby na kanapie pod kocem. Akurat zabrał się za ściąganie mu butów - rozwiązał mu je, potem pozbył się skarpetek, sięgnął do spodni. Cierpliwie rozpieczętował zatrzask w pasku, odpiął klamrę, rozpakowywał go jak dziecko. Z golfem poszło trudniej, ale koniec końców zostawił go w samych bokserkach, w domu było ciepło. Dopiero wtedy mógł w pełni wycenić wymiar strat, jakie poniósł dziś w ludziach. Mads miał pełno fioletowych i zielonkawych wykwitów, zwłaszcza od prawej strony na żebrach. Udom przyjrzał się już osobno, choć wiedział czego się spodziewać. Zaklął i skrzywił się gniewnie - nawet on, choć swoich kochanków nie traktował ulgowo, nigdy nie doprowadził go do takiego stanu. Bardzo w czas odezwał się jego telefon. Zszedł na dół i miał już tylko sprawdzić czy Vourela zamknął drzwi, gdy zauważył obcy numer spoza listy kontaktów. A to co za niespodzianki? Parsknął. Well, well, well... Chyba kurwa śnisz. Odpisał krótko, wysłał. Podrapał się po zarośniętej, nieogolonej szczęce, palcami przez chwilę bawił się bródką. Czekał na odpowiedź, grając kolczykiem z języka na zębach. Z chęcią wysłałby gorącą propozycję rychłego spotkania, ale nie mógł sobie na to pozwolić; miał zawiasy, każdy wybryk który można by mu było udowodnić sprawiał, że Morgan w jednej chwili mógł znaleźć się głęboko w dupie. I to bynajmniej nie w takiej, o jakiej by marzył. Ta akurat spała snem sprawiedliwego kondygnację wyżej. Rozmasował sobie nasadę nosa, rozpuścił w szklance wody jakieś witaminy. Wapno. Magnez. Wypłukiwał go systematycznie kawą, więc wypadało uzupełniać. Co jakiś czas zerkał na wyświetlacz telefonu, zastanawiając się, czy skurwysyn będzie miał tyle jaj by odpisać.
Nie kontrolował tego, po prostu zamknął oczy i usnął. Miał dość wrażeń, jak na jeden dzień. Zmęczony dał się ponieść własnym potrzebom, które ostatnimi czasy średnio były zaspokajane. Zapewne, gdyby był z Mattem w mieszkaniu nie zmrużyłby oka przez całą noc, jednak z Charlie’m sen przychodził mu łatwo, spokojnie. Czuł się bezpieczny mogąc się schować w dużych i silnych ramionach mężczyzny. Koił jego rozchwiane oraz w strzępach myśli. Dał mu swoisty mentalny azyl. I nawet jeśli Matt pragnął mu za wszelką cenę wybić go z głowy, on ciągle do niego wracał. Oczywiście, Morgan nie znał prawdziwych powodów wszystkich awantur i agresywnych zachować profesora.
Niczym bezwładna lalka dawał z sobą wszystko wyczyniać, a gdy będąc w samych bokserkach zakopał się pod kołdrą wtryniając nos w poduszkę należącą do mężczyzny. Spał spokojnie pozbawiony jakiegokolwiek strachu czy lęku. Gdyby tylko wiedział, że „były niedoszły kochanek” jakimś cudem dostał numer właściciela baru, przestałby być takim spokojnym. Mads uważał, że sprawy jakie były między nim a profesorem należały tylko do nich, nie chciał mieszać to osób trzecich, zwłaszcza Splina, na którego głowę zwalił dodatkowo swoje problemy. I tak fatalnie się z tym czuł. Zawsze był samowystarczalny, zaradny i niezależny, a jednak tym razem szukał ukojenia w czyjś ramionach.
Pan profesor oczywiście odpisał. Nie był typem faceta, które wycofuje się przy pierwszej lepszej konfrontacji. Och, nie. Jego duma by na tym stanowczo ucierpiała. Lubił ciągnąć sprawy do końca. Dowodem na to było posiniaczone ciało blondyna oraz stan psychiczny, który dopiero w mieszkaniu mężczyzny wracał do równowagi.
Mówię całkiem realnie. Nie interesuje mnie Twoje zdanie. Pobawiłeś się nim? Pobawiłeś. Teraz spokojnie możesz go już zostawić.
Odesłał mu wiadomość kilka minut po otrzymaniu. Splin nie musiał długo czekać na odzew. Mógł się tylko domyślić, z jakim facetem ma do czynienia. Nie będzie łatwo się od takiego uwolnić. Tacy nie pozwalając szybko o sobie zapomnieć. Walczą do upadłego, pozostawiając po sobie ogromne zgliszcza.
Nawet nie było mowy o tym, by Mads wrócił do domu. Do niego. Szczerze mówiąc, Charlie zamierzał utrzymać go tu tak długo jak tylko będzie to możliwe, dla jego własnego bezpieczeństwa, do wyciszenia sprawy. Następny sms upewnił go jednak w przeczuciu, że koleś był kłopotliwym maniakiem. Świr. — A żeby cię chuj... — zaklął, odczytując wiadomość. Splinter za to należał do ludzi, którzy nie kłopoczą się zbytnio długimi, bezowocnymi polemikami. Wolał przyłożyć porządnie i nie bawić się w negocjatora. Pięścią problemy tej kategorii załatwia się przecież najszybciej.
Nie wkurwiaj mnie człowieku. Mads zostaje u mnie. Masz moje słowo, że jak cię dorwę, zrobię z tobą to samo, co ty z młodym. Z tym, że ja mam o wiele cięższą rękę.
Odpisał, po czym pogasił światła. Włączył system antywłamaniowy, ciężkie rolety zasłoniły okna od zewnątrz. Był spokojniejszy, zwłaszcza, że ten pakujący się wiecznie w kłopoty szczyl spał w najlepsze, gnieżdżąc mu się wygodnie w łóżku. Powinien odespać, pewnie miał za sobą parę zarwanych nocy. Ściągnął koszulę, spodnie, spod poduszki wygrzebał bezrękawnik w którym zazwyczaj spał. Obchodząc łóżku zsunął ciężkie buty Madsa, by stały w jednym miejscu i żeby nikt się o nie rano nie zabił. Składał ubrania, przyglądając się zarysowi sylwetki w niemal całkowitej ciemności; elektroniczny, prosty budzik z zegarem cyfrowym świecił z poziomu nocnej etażerki, informując, że jest już po północy. Obok znalazł się i ten zegarek, który Morgan nosił na ręku. Położył się tuż za nim, widział jego posiniaczone plecy, szczupłe ramię, kawałek karku i wystającą łopatkę. Pomyślał, że jest ot, normalny. Owszem, było na czym zawiesić oko i miał w sobie to coś, ale jednocześnie tchnął ciepłą aurą zwyczajności, czemu Charles z radością przyklasnął. Dość miał dziwaków nie w swoim stylu. W sumie, to gdyby się zastanowić, obecność Madsa była nieinwazyjna i całkiem przyjemna. Z początku sądził, że nie zniesie go porankami, ale tu również okazało się, że nie miał racji. Rzeczywistość zgrabnie to zweryfikowała. Objął go, zbliżył wargi do karku; spał spokojnie, oddychając płytko. Było tak późno. Sennie. Cicho i naprawdę, naprawdę w jakiś sposób intymnie. Czuł jak śpiący Vourela opiera się mu niezbyt świadomie plecami o klatkę piersiową, odruchowo ciągnie do ciepła, plącze się stopą gdzieś koło łydek Morgana. Dawno już nie czuł czyjejś bliskości tak intensywnie jak w tym momencie. A t przecież ten sam Mads, o którym nie raz mawiał z przekąsem, że powinien znaleźć sobie kogoś młodszego, zamiast kręcić się koło facetów starszych o te dziesięć lat.
I więcej nic już nie odpisał. Noc zapowiadała się na spokojną. Cisza łagodnie koiła zmysły, pozwalając odprężyć się napiętym, jak dokąd mięśniom. W powietrzu unosił się dziwny zapach intymności, który nie miał nic wspólnego z nocnymi igraszkami, które zazwyczaj odbywały się w tym łóżku. Przyjemne ciepło oraz schronienie jakie dawały mu ramiona mężczyzny były w tym momencie najlepszym lekarstwem. Lepszym od wódki czy wina. Uchylił lekko oczy, przebudzając się. Uśmiechnął się pod nosem, czując za sobą Charlie’go. Zaraz odwrócił się przodem do niego wsuwając nos w zagłębie jego szyi z cichym pomrukiem. Wsunął zimne, jak kostki lodu stopy między jego ściśnięte łydki, wiedząc, że zaraz ten będzie na niego buczeć. Mads zawsze wykorzystywał Splina jako kaloryfer – nie jego winą było, że ten cholernie dobrze grzał. - Ogrzej mnie, zimno mi – wymamrotał cicho na wpółsennie, obejmując go ręką w pasie. Przymknął oczy wygodnie usadawiając się, niczym suseł w legowisku. Ponownie zasnął, jednak nie tak jak wcześniej roztrzęsiony, ale dziwnie spokojny i odprężony.
Rankiem wywinął się spod kołdry, zostawiając go samego. Chciał dać mu się wyspać, aby chociaż minimalnie zrewanżować się za rujnowanie dnia. Narzucił tylko na siebie za dużą bluzę, gdyż z rana w mieszkaniu Morgana bywało chłodno. Kompletnie nie przejmował się przywłaszczeniem jego rzeczy. Poszedł do kuchni zaraz wstawiając wodę na kawę i zaspany przecierając oczy. Ziewnął głośno, szperając mu po szafkach. Stwierdził, że tak jak zostawił ostatnim razem kubki tak dalej stoją. Jakoś bardzo mu się to spodobało. Sam nie wiedział dlaczego. Coraz częściej łapał się na tym, że w Charlie’m coraz więcej rzeczy mu się podoba. Pluł sobie za to w twarz, bo to przecież był ten sam wiecznie marudzący właściciel speluny, które doprowadzał go do szewskiej pasji. Nigdy nie przypuszczałby, że właśnie u tego delikwenta będzie szukał tymczasowego azylu. W końcu zdobył się na odwagę i sprawdził swoją komórkę. Tak, jak się spodziewał miał piętnaście połączeń nieodebranych i trzynaście wiadomości tekstowych. Nie miał najmniejszej ochoty czytać ani jednej. Tak, jak leciało skasował wszystkie, nie dając mu szansy na jakiekolwiek tłumaczenie się, groźby, szantaże i prośby. Zbyt długo tkwił w tej sieci iluzji i kłamstw, jakimi go karmił byle zatrzymać go przy sobie. Zabrał się za śniadanie. Ostatnim razem Splin mówił mu, że ma ponownie ochotę na omlet, dlatego też bez zbędnych ociągnięć przygotował wszystko, co było mu potrzebne. Starał się zachowywać cicho, jednak wiadomo, jak to w kuchni – tu coś zabrzęczy, tam zaskwierczy. Nie da się wszystkiego przygotować w grobowej ciszy.
Rano był półprzytomny. Owszem, w pewnym momencie gdzieś spod ramienia zarejestrował, że Mads upycha mu się pod szyją i szuka ciepła zimnymi jak lód stopami. Odruchowo miał chęć mu przyłożyć mu jak natrętnej musze, ale powstrzymał się w czas, gdy młody objął go zachęcająco ramieniem. Też go ścisnął, przyzwyczaił się do zimna i jego pasożytniczych odruchów. Znowu zasnął, wszakże była barbarzyńsko wczesna, poranna godzina, a o takich porach normalni, zdrowi ludzie jeszcze śpią.
Opłaciło się posłużyć mu za grzejnik, bo jakiś czas później przywitało go co prawda puste i wychłodzone łóżko, ale również apetyczne pobrzękiwanie garnków w kuchni i niedługo później - znajomy zapach. Naciągnął jakiś dres, włączył automatyczne podnoszenie żaluzji i powlókł się do łazienki, by podgolić szczękę i wyszorować zęby. Tak proforma, żeby mu szczeniak zaraz nie jojczył, że taki wczorajszy i śmierdzący próbuje się do niego dobierać już z rana. Oczywiście wnioskując po zaparowanym lustrze i braku ręcznika, jego osobista Femme Fatale Vourela zdążyła wziąć prysznic i teraz prezentuje rześkość poranka. — Czuję omlet? — palcami wyczesał sobie bródkę, podszedł do dzieciaka i pocałował go krótko w kark, zaglądając mu na patelnię. Przelotnie zerknął take na Madsa, który mimo sińców wyglądał nieco lepiej niż wczorajszego wieczora. Oczywiście nadal reprezentował stan opłakany, ale było w nim jakby więcej życia. A to i dobrze, bo Charles miał dzisiaj robotę i miał w ambitnych planach zaciągnąć go ze sobą na dół, do knajpy. Postoją we dwoje za kontuarem i szybko zleci. — O. Ciebie też czuję. Pachniesz jakoś znajomo — zaczepił dość jednoznacznie; czym, a raczej kim innym miałby pachnieć, skoro garnął się do niego przez całą noc? I spostrzegł to z niejakim zadowoleniem, jakoś typowo samczo i prymarnie, wnioskując po minie. Cholera wie co tak jarało go w tym, że Mads nosił na sobie jego zapach - ale działało bez pudła i stanowiło o jego doskonałym humorze tego poranka. Wziął do ręki telefon, dyskretnie sprawdzając, czy ten dupek wysłał coś jeszcze; nope. Widać odpuścił sobie na jakiś czas, i oby skutecznie. Rozejrzał się za kawą, machnął jakieś talerze - nowe, bo ostatnie skończyły marnie, a ponieważ dobierał je pod gusta swojego dwuletniego syna, te były w rybki, cyferki i samoloty. Jeden w smoki nawet, ten postawił swojemu dzisiejszemu kucharzowi. Pokroił chleb, wrzucił mu plaster cytryny do herbaty. Nie dał mu kawy, bo pomyślał, że podsunie mu jakiegoś proszka przeciwbólowego. — A na obiad? Chcesz gdzieś ze mną wyjść? — zasugerował, bo ostatnio ciągle żarł chińskie śmieci na dowóz. Albo pizzę, nareszcie mu się przejadło.
Zdecydowanie był w lepszej kondycji psychicznej niż dnia poprzedniego. Przestał myśleć o zasranym dupku, który chciał uprzykrzyć mu na chama życie. Zerwał z nim, zerwał z przeszłością. Nie miał czego się obawiać, ani martwić. Tak sobie wmawiał, kiedy zalewał kawę, i nawet kiedy nakładał omlety na talerze. A całkowicie pozbył się wszelkich wątpliwości, jak tylko poczuł mokry pocałunek na karku. Zamruczał nisko, trochę niczym kot. Zerknął na niego przez ramię, doskonale zdając sobie sprawę o czym mówi. - Tak, omlet. Tylko mi nie mów, że nie chcesz – pomarudził, jednak zaraz uśmiechnął się. Podał swoje popisowe śniadanie pod nos gospodarza i siadł naprzeciw niego. Zgarnął włosy za ucho, aby denerwujące kosmyki nie przeszkadzały mu w jedzeniu i tym samym odkrył znaczniej swój fioletowy siniak na policzku, który w dziennym świetle nie wyglądał za ciekawie. Blondyn zdawał sobie sprawę, że dzisiejszy dzień będzie dniem sądnym – na prochach przeciwbólowych. Jednak musiał odpokutować za swoją głupotę i szczeniacką naiwność. - Znajomo? Użyłem twojego żelu pod prysznicem. I szampon ci się kończy – powiedział kompletnie nieskrępowany swoim pasożytniczym zachowaniem. W ogóle nie czuł się zawstydzony, mimo iż wiedział, że Splin nie znosi, kiedy ktoś dotyka jego rzeczy. No, ale! Jemu by odmówił? Oczywiście, że nie! Zaraz odkroił kawałek omleta, wolno przeżuwając i odczuwając pierwsze skutki swojego lima. Szybko jednak jego myśli zostały skierowane na inny tor. Zaciekawiony podniósł spojrzenie na kochanka i skłamałby, gdyby zaprzeczył, że nie zdziwił się na propozycję Charlie’go. - Zapraszasz mnie na obiad? – Uśmiechnął się zadziornie pod nosem, nie odrywając ani na moment od niego spojrzenie. Na usta cisnęło mu się słowo randka, jednak uznał, że za daleko wybiega w swych domysłach. Chwilę milczał trzymając go w napięciu i wrócił do swojego omleta. - Mogę iść. Ale ty stawiasz – powiedział, mierząc w niego widelcem. Widać zdecydowanie poprawił mu się humor, gdyż pozwalał sobie na podobne żarty. Jak tylko zjedli ogarnął sprawy porządkowe w kuchni, aby nie zostawić mu chlewu. Wiedział, że Charlie musi lada moment wyjść i sprawdzić, czy jego bar nadal ma cztery ściany. Po ostatniej imprezie był nieźle wkurzony na swoich uczniaków, którzy popłynęli wraz z gośćmi.
Oczywiście, że nie lubił, gdy ktoś pchał łapy w jego stuff. Ostatecznie Mads miał na to dyspensę, przyzwyczaił się i nie warczał, a gdyby zaszła potrzeba, sam wcisnąłby mu swój szlafrok na kark, bo łechtało to mile jego samcze ego i dumę, gdy partner identyfikował się z nim w taki sposób. Lubił posiadać, co z punktu widzenia zdrowego, dorosłego faceta było zjawiskiem całkiem normalnym, i nie chodziło tu o przedmiotowe traktowanie drugiej osoby. Zapchał się omletem, wyglądał jakby od jego ostatniego porządnego posiłku minęło co najmniej kilka dni, a nie pół doby. Najchętniej wsunąłby też omlet blondyna, ale wstrzymał zapędy i wgryzł się w kromkę chleba. Nawalił sobie sera, szynki i ogórków, a na to majonezu i oliwkę. Zapomniał o pomidorze tą razą, ale wieczorem pewno nadrobi. — Kupisz mi następny. Tylko o jakimś normalnym zapachu, czaisz? — co prawda, jak teraz sięgnął myślami do otchłani składzika, przypomniał sobie, że ma jeszcze szampon Marshalla. Dzieciaki lubią słodkie zapachy, więc kupił mu taki o aromacie gumy balonowej. Wyciągał go tylko, gdy syn nocował u niego co jakiś czas, a gdy wracał, Splin skrzętnie chował dowody zbrodni, tak by nikt przypadkiem nie skojarzył czegoś tak badziewnie nieprzystającego z jego własnymi upodobaniami. No tak, knajpa. Po ostatnich wojażach pijanej hałastry z jego kursantami na czele miał poważny problem z doprowadzeniem lokalu do ładu. Ostatecznie wyszedł na czysto i się wycwanił, bo następnego dnia zaczekał aż morderczo skacowani pracownicy przywloką swoje tyłki na swoje zmiany, po czym zagonił ich do roboty, którą katorżniczo nadzorował, dysząc co bardziej opornym w karki. Jakby miał bat, pewnie trzaskałby nim nad ich głowami i zionął ogniem piekielnym. Stracił trzy krzesła, prawie tuzin kuflów, dwie butelki doskonałej nalewki aroniowej i zaufanie do tych idiotów, ale przynajmniej doprowadzili knajpę do lepszego stanu niż uprzedni. — Skoro proponuję... — wzruszył krótko ramionami; zupełnie nie widział tego w kategoriach randki. Tu uwidoczniła się różnica wieku i doświadczeń. Charlie był już dawno za takimi wygłupami, nie myślał tymi kategoriami i nawet nie podejrzewał, że to mogłoby tak zabrzmieć. Z drugiej strony, sumie mógłby go kiedyś zabrać na jakieś tete-a-tete, samochodem za miasto, z kratą piwa, na ryby. Tak pojmował randki.
Zatarł dłonie i rozejrzał się po swoim lofcie, czekając, aż Mads zawiąże buty. Zabierał go ze sobą na dół, do knajpy. Będzie musiał wytrzymać te parę godzin i być cierpliwym do końca jego zmiany.