Z początku nie widzę nic. Oślepiają mnie światła, i przez długi czas nie ma nic więcej poza mną i pełną jasnością - do momentu, w którym reflektory zaczynają powoli przygasać. Obraz zaczyna mi się klarować. Nie widzę ludzi kilkadziesiąt metrów pod sobą, zdają mi się być jedynie szumiącym, gniewnym i niespokojnym morzem, które nie może mnie dosięgnąć. Widzę przed sobą linę, jest napięta, odcina się bielą od przestrzeni wypełnionej półmrokiem, zdaje mi się być jedyną pewną rzeczą na tym tenebrycznym świecie. Czuję mrowienie w czubkach palców, od zewnątrz jestem lodową pustynią Arktyki, w środku tropikalną, podrównikową nocą której pełna jest tajga. Ale nie drżę. Nie towarzyszy mi ciężar, jedynie lekkość i niezmącona niczym pewność siebie.
Pierwsze kroki to zawsze wybieg. Zatrzymuję się po kilku, cofam o krok, pozoruję wahanie. Tym sposobem kupiłem ich uwagę nim jeszcze dobrze zacząłem przedstawienie.
Ostrożnie, powoli spaceruję pod samą kopułą namiotu, badając grunt po którym się poruszam, czując jak przez moje ciało przechodzą drgania napiętej jak struna liny. Znam każdy jej metr, znam na pamięć i właśnie improwizuję układ.
Nie czuję strachu, gdy mistyfikuję potknięcie, gdy kołyszę się zawieszony jedynie na prawej, ugiętej nodze. W końcu trzymam się jedynie na kostce, gdy na widowni podnosi się larum; spadnie. Czasami mam wrażenie, że tego by chcieli i po to właśnie przyszli. Nie bawi ich doskonałość, czekają na blamaż i upadek.
Pamiętam jak raz zerwała się lina. Chwyciłem się jej w ostatniej chwili, nieprzewidzianym cudem rozmijając się z wysokim słupem. Skończyło się na otarciu i paru fioletowo-zielonych siniakach, udało mi się jednak wyjść z twarzą. Publiczność była zachwycona.Tu, w górze czuję się pewniej niż na ziemi. Gdy jestem w połowie drogi, mniej więcej na środku, następuje kryzys. Każdy linoskoczek zna to uczucie, zna ten punkt. Jest najbardziej ryzykowny, tu jest zawsze najtrudniej. Cieszę się - bo wiem, że nikt mnie tu nie dosięgnie. Jestem przez chwilę wolny, nie wiąże mnie nawet kontrakt spisany w pośpiechu na kolanie, w dniu, w którym nauczyłem się pisać. To śmieszne. Mogę go zerwać, po prostu zeskoczyć i nie martwić się o konsekwencje.
W końcu rozkładam ręce, wspinam się na palce, unoszę głowę. Jeszcze wyżej, mogę wyżej. Mogę więcej. Obrót. I taniec na ostatnim odcinku, niczym nieskrępowany i już jakby gorączkowy, bo widzę koniec.
Staję na platformie, lina nieruchomieje za mną, ustają drgania, trzęsą mi się kolana. Ukłon. Niespokojne, hałaśliwe morze faluje pode mną, podrywa się i huczy ogłuszająco, a mnie znów oślepiają światła. Wracam na ziemię, do miejsca w którym stale tracę grunt pod nogami.
***
Moja przyczepa stoi wśród innych, nie wyróżnia się niczym poza koronkową, pstrokatą firanką w wysokim, lufcikowym oknie. Jest gorąco, duszno, powietrze jest słodkie od karmelowego popcornu i waty cukrowej. Niedługo przyjdzie wieczór, przegoni to plastikowe popołudnie, przyniesie ulgę spalonej słońcem, pożółkłej trawie.
Siedzę boso na schodkach przyczepy, czuję pył i źdźbła łamiącej się trawy pod stopami, przeganiam mrówki. Kolorowa taśma odgradza naszą prywatność od ciekawskich gapiów, jedynie dzieciaki wpadają czasami między nasze wagony. Nikt nigdy nie ma im za złe, cyrkowcy nie są wcale tacy straszni. No. Chyba, że nasz połykacz ognia. Chyba, że treserka i nożownik, ale ci zwykle trzymają się swojego terytorium na samym końcu obozu, więc nie są dziś żadnym problemem.
— Spadłeś kiedyś? — dziewczynka o ubrudzonym nosie, w sukience w czerwone kwiaty i wstążkami wplecionymi w jasne warkocze wyskakuje jak diabeł z pudełka, zaraz zza automatu na gumy do żucia. Sprytnie mnie podeszła, zwykle słyszę każdego dzieciaka, zbyt ciekawskiego by potraktować taśmę i znak zakazu wstępu dla nieupoważnionych dość poważnie.
Zmrużyłem oczy łagodnie, lekko pokręciłem głową. Zdarzyło się parę razy, ale to jeszcze za czasów gdy dopiero zaczynałem. Z niezbyt wysoka, czy tam, na rozpiętą siatkę. Każdorazowo niezbyt przyjemne uczucie, przez pierwsze parę lat wiernie i oddanie tego nienawidziłem i szczerze wątpiłem, bym kiedykolwiek przyswoił tę sztukę.
Mała wspięła się na schodek i uśmiechnęła rozbrajająco, a ja nie mogłem odpowiedzieć niczym innym jak tym samym. Gdzieś wybuchła petarda, z daleka słychać było śmiech i gwar ludzi szukających szczęścia przy stoiskach. Zadarłem głowę i spojrzałem w nieprzenikniony błękit nieba nad nami, który jak kopuła cyrkowego namiotu rozpinał się nad nami jak okiem sięgnąć. Było niemal bezchmurnie, a jedynie od zachodu nadciągały zastępy ciemnych chmur zwiastujących wieczór. Wciąż czekałem na wiatr, a jednak powietrze nadal pozostawało statyczne. Wszystko było martwe i to mnie przerażało. Martwa, pozbawiona soków trawa, martwe, pogrążone w stagnacji atmosfery i ja, owdowiały po idyllicznym nastroju, który zgasł gdy zdałem sobie sprawę, że zaraz się ściemni.
Chwyciłem ją za rękę, by odprowadzić za taśmę i dopilnować, by nie dostała się za nią ponownie. Ciągle się słyszy, że trupy cyrkowe porywają i wywożą dzieci.
Panna Ciekawska zniknęła mi z oczu w tłumie, od tamtej pory nie zaprzątała mi już więcej myśli i poczułem się lżej, gdy mogłem zająć się bardziej aktualnymi dylematami.
Wróciłem po buty, odtrąciłem paciorki zawieszone u wejścia i usiadłem ciężko na taborecie przy toaletce z lustrem. Nie używałem pomadek, tuszu do rzęs ani cieni, choć te walały się tu i ówdzie. Odkąd Tammy przyniosła mi je z jakiejś jarmarcznej wyprzedaży trzymałem je by nacieszyć oczy bibelotami, z wyłącznej przyjemności posiadania. Część się przeterminowała i ogólnie były bezużyteczne w moim panoptikum całkowicie zbędnych i przypadkowych przedmiotów, ale nie umiałem zdobyć się na to, by je wyrzucić. Tak oto z roku na rok rosła moja wystawa rupieci, gromadziłem je w szufladach i wyjmowałem co jakiś czas, by móc na nie popatrzeć i schować z powrotem. Tak samo jak przybywało błyskotek służących absolutnie do niczego i nigdy, ściana nad wąskim, zasłoniętym kotarą łóżkiem na końcu przyczepy pyszniła się rosnącą kolekcją wyciętych z gazet i ulotek urywków rzeczywistości o której marzyłem. Wykreowałem nieduży dom z ogrodem - ogród zajął pion przeciwległej ściany, od kotary do samego rogu, gdzie umiejscowiłem ganek - oczywiście nie mogłem zdecydować się na psa, gdy w ręce wpadł mi katalog ras z jakiejś lecznicy w Arizonie, więc nakleiłem cztery. Cztery nieruchome psy czające się między starannie wyciętymi daglezjami i krzewem rododendronu. Miały nie byle jakie zadanie - pilnowanie tego papierowego przybytku to pewno trudna sztuka.
Wstyd przyznać, garderoba sięgnęła blaszanego sufitu. I wciąż coś odklejałem, by przykleić nową zachciankę, i tak co jakiś czas na okrągło. Miałem też schowanego w rogu, zasłoniętego parawanem serwetki wyciętej z papieru, mężczyznę marzeń. Ten był już tylko dla moich oczu, choć ową wystawę zawsze skrzętnie zasłaniałem i nikomu nigdy nie pozwoliłem na nią patrzeć. Mój kalejdoskop cudów zdawał się być pełny, a ja cieszyłem nim oczy wieczorami, z pękatym kubkiem herbaty i głową pełną marzeń. (...)